Wydawnictwo Zysk
i S-ka
Liczba stron: 312
Okładka: miękka
„Ewa, ambitna
menedżerka, nie waha się ani sekundy, gdy na horyzoncie pojawia się szansa
awansu czy choćby nagrody. W biurze spędza długie godziny, bez żalu rezygnując
z życia towarzyskiego i powoli tracąc kontakt z własnym mężem. Zupełnie nie
spodziewa się nadchodzącego huraganu, który zburzy jej uporządkowaną
codzienność. Jeden nieszczęśliwy wypadek, jeden telefon, jedna szybka decyzja.
Co ma z tym wspólnego zwariowana siedmiolatka, niesforny labrador Browar i
wszystko gryzący chomik Hubert? I czy cokolwiek może się okazać ważniejsze od
dotrzymania deadline’u w pracy?”
Kiedy czytałam „Bursztynowego
anioła” Anny Tabak nie wiem czemu, ale ułożyłam sobie w głowie, że kolejna
książka będzie kontynuacją powieści. Na szczęście bardzo miło zostałam
zaskoczona, ponieważ „Deadline na szczęście” to nowa, inna powieść i do tego niezwykle przyjemna.
Muszę przyznać,
że do Ewy przez pierwszą część książki w ogóle nie poczułam sympatii. Wyniosła,
zarozumiała, karierowiczka, która myśli tylko o sobie. Poświęca rodzinę,
męża, przyjaciół, swoją młodość na gonienie za terminami, tabelkami. Dlatego nie mogłam
zrozumieć postępowania Ewy. Ma cudownego, wspaniałego męża, którego w ogóle nie docenia. Już w poprzedniej powieści
autorki zauważyłam, że ma ona wspaniały dar do kreowania rewelacyjnych męskich
postaci. Takich, o których każda z nas marzy. Z tego, co wiem Anna Tabak pracowała
w korporacji. I muszę przyznać, ze jeśli faktycznie praca tam tak wygląda jak zostało
to przedstawione w książce to od razu uciekałabym, gdzie pieprz rośnie. Kiedy
zaczęłam czytać „Deadline na szczęście” poczułam się, jakbym znalazła się w jakimś
ogromnym zachodnim mieście, co najmniej jakby to był Nowy Jork. Poza tym po
lekturze książki wiem, że nie chciałabym pracować w takim miejscu.
Dopiero Ewa, jak
dla mnie, okazała się człowiekiem w momencie zaopiekowania się córką
przyjaciółki. Chociaż także wtedy potrafiła zawieźć najbliższych, ale koniec
końców obudziła się z letargu. Miejmy nadzieję, że na dłużej, a nie tylko na
chwilę.
Natomiast moją
sympatię od pierwszego momentu wzbudził mąż Ewy, Jacek. Dobry, mądry,
kochający, wspierający. Kobieta ma szczęście na wyciągniecie ręki, ale
absolutnie nie potrafi tego docenić. Również bardzo radosną i pocieszającą
postacią jest mała Julka. Żywe srebro, które od pierwszego momentu pojawienia
się poprawia humor. Dołożyć do tego psa Browara i chomika Huberta, cała trójka tworzy
mieszankę radości!
„Deadline na
szczęście” Anny Tabak bardzo przyjemnie mi się czytało i z czystym sumieniem mogę ją
śmiało polecić każdej kobiecie bez względu na wiek. Pisarka poruszyła takie
tematy i wykreowała takie sytuacje, że każda z nas już ich doświadczyła – notoryczny brak czasu, problemy
w małżeństwie, w pracy, pogoń za pieniądzem i karierą.
Przepiękna
opowieść o miłości, szczęściu i odnajdywaniu siebie oraz tego, co jest
najważniejsze w życiu. Przyjemna lektura na chłodny wieczór, którą błyskawicznie
pochłoniecie. Ja jestem na tak!
Za książkę dziękuję Wydawnictwu!
Za książkę dziękuję Wydawnictwu!
Imię Browar to najlepsze imię świata! Chociaż już wyobrażam sobie jak wołam przez park psa, a ludzie się odwracają z nadzieją na darmowe piwo ;) faktycznie, książka wydaje mi się całkiem lekka i przyjemna, trochę skojarzyła mi się z „We wspólnym rytmie” Moyes ;)
OdpowiedzUsuńKsiążka jeszcze czekam w kolejce na lekturę. Mam nadzieję, że mnie również przypadnie do gustu.
OdpowiedzUsuńLubię takie książki, dlatego chętnie po nią sięgnę. ;)
OdpowiedzUsuńZ Twojej recenzji wynika, że może to być fajna, ciepła opowieść :) Zachęciłaś mnie!
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa recenzja. Myślę że chętnie ją przeczytam i będzie mi się podobała :) Pozdrawiam i zapraszam do siebie www.wspolczesnabiblioteka.blogspot.com
OdpowiedzUsuń